„Jedyny sposób, żeby uwolnić się od pokusy to jej ulec.”
– George Bernard Shaw
Boston,
1798
Nowy świat. Ameryka.
Życie zmieniło się diametralnie, kiedy pierwszy raz tu przyjechałam, gdy miałam
dwanaście lat. Byłam tylko małą dziewczynką, która została zmuszona do opuszczenia
rodziców i znalezienia się w całkowicie nowym otoczeniu sama. Rodzeństwo
zostało wraz z rodzicami w Londynie, a ja wraz z wujem udałam się do Bostonu.
Kiedy dowiedziałam się o całej
sprawie z wyjazdem byłam zmieszana. Mam dwójkę starszych braci i żaden z nich
nie musiał opuszczać rodzinnego domu. Po jakimś czasie rodzice powiedzieli, że
znaleźli mi kandydata na męża. Przystojnego syna bogatych i wpływowych kupców –
Jacksona. Nie brali pod uwagę mojego sprzeciwu, ani tego, że nie chcę zostawić
życia razem z nimi, aby wyjechać tak daleko, tylko po to by w konsekwencji
wyjść za mąż. Z resztą Jackson był starszy, dojrzalszy, co powodowało we mnie
uczucie strachu i niepewności. Byłam tylko dziewczynką, która uczyła się życia
u boków swoich najbliższych, a nagle miała nauczyć radzić się przede wszystkim
sama.
Nie tak planowałam swoje życie.
O ile w ogóle mogłabym je zaplanować sama to chciałabym mieć możliwość
podejmowania własnych wyborów. Narzucanie przez kogoś losu nie było
satysfakcjonujące. Od dziecka wiedziałam czego pragnę, szybko podejmowałam
decyzję. Jednak ten los zaplanowali mi rodzice. Rodzice, których kochałam ponad
wszystko. Miałam ich zawieść? Miałam się im postawić? Dwunastoletnia
dziewczynka nie potrafi odmówić swoim rodzicom, a co dopiero powiedzieć jak
chce żyć.
Wczoraj
skończyłam szesnaście lat. Od czterech lat wraz z wujem i ciotką mieszkam na
przedmieściach Bostonu. Cztery lata spędzone na uczęszczaniu na różne bale,
bankiety, byle mój o wiele starszy narzeczony był zadowolony. Kilkaset godzin
spędzonych na wysłuchiwaniu kazań ciotki o tym jak być dobrą żoną, a potem
matką. Nawet nie zauważyłam jak szybko to minęło. Powtarzalność każdego dnia
sprawiła, że każda czynność była rutynowa, odbierała mi chęć do życia, lecz co
miałam zrobić? Byłam tylko dziewczyną, która w dniu osiemnastych urodzin miała
poślubić starszego o sześć lat mężczyznę.
Tego
wiosennego poranka przechodziłyśmy z ciotką przez główny rynek. Promienie
słońca padały na budynki, sprawiając, że przez chwilę Boston wydawał się
wyjątkowy. Gwar, który panował na rynku był nie do opisania. Co chwilę można
było usłyszeć głosy przekrzykujących się mężczyzn, negocjujących ceny z
nabywcami, a w tle ogłaszane były najnowsze wiadomości .Dzieci wybiegły na
ulice, a wraz z nimi młode matki, które starały się zabić czas w oczekiwaniu na
powrót z pracy mężów, plotkując.
—
Elizabeth, mogłabyś tutaj podejść na chwilkę? — Moje rozmyślania przerwał
zdenerwowany głos ciotki.
—
Słucham, Ciociu?
—
Jutro odbywa się bankiet zorganizowany przez państwo O’Connell, pamiętasz? —
Podała mi jedną z przepełnionych warzywami siatek. — Musisz zrobić dobre
wrażenie. Nie chciałam mówić Ci o tym wcześniej, ale zamówiłam u krawcowej
przepiękną suknię!
—
Ciociu, naprawdę nie trzeba było… — Powiedziałam, starając się uśmiechnąć jak
najszczerzej. — Mam piękną sukienkę, którą chciałabym jutro założyć.
—
Myślisz, że byle jaka sukienka jest wystarczająca, abyś spodobała się Twojemu
narzeczonemu?
—
Nie lubię, kiedy go tak nazywasz… — W moim głosie czuć było lekkie
zdenerwowanie. — Ciociu, przepraszam, nie powinnam się tak zachowywać.
—
Masz rację, moja droga. — Bąknęła urażona. — Założysz to co dla Ciebie
przyszykowałam. Nie bez przyczyny Twoja matka, a moja siostra zdecydowała się
wysłać Cię do mnie. Bądź co bądź, teraz w moich rękach leży Twój los i nie
pozwolę, abyś samowolnie go sobie zniszczyła.
Margaret Wilson, moja najukochańsza
ciotka. Od momentu kiedy pojawiłam się wraz z wujem Richardem w bostońskim
porcie, wiedziałam, że nie będzie z nią łatwo. Dumny wyraz twarzy i sokoli
wzrok sprawiły, że przez pierwszy czas bałam się jej. Nie bez przyczyny inne
kobiety mówiły, że jest ona najbardziej poważną kobietą w Bostonie. Była
przeciwieństwem czułego i wyrozumiałego męża, który zawsze dodawał mi otuchy,
kiedy dochodziły do ostrych spięć między mną, a jego żoną. W dwójkę tworzyli cudowne małżeństwo,
jednak nie mieli dzieci. Nie dlatego, że nie chcieli. Zawsze marzyła im się
córka, ale wszelkie próby nie dawały efektu. Ciocia nie mogła mieć dzieci. Wuj
powiedział mi kiedyś, że jestem niespełnionym marzeniem ciotki.
—
Odłóż te siatę, dziecko. — Powiedziała oschle. — Idź szybko do domu, przyślij
do mnie dwie służące, nie myślałam, że kupię tak dużo, a kobiecie mojego statusu
nie wypada dźwigać tego przez cały rynek.
—
Oczywiście, ciociu. — Żwawo odłożyłam siatkę z warzywami i ruszyłam w kierunku
posiadłości.
Dochodziło
południe, zegar na wieży wybił godzinę jedenastą. Stwierdziłam, że mam jeszcze
trochę czasu i zanim ciotka skończy plotkować, minie jeszcze godzina.
Postanowiłam wybrać się na spacer krętymi uliczkami miasta, licząc, że nie
spotka mnie żadna znajoma moich opiekunów. Dochodziłam do kościoła, kiedy ktoś
w tłumie złapał mnie za rękę.
—
Ellie? – Usłyszałam znajomy głos. — Kogo
moje oczy widzą, czy one się nie mylą?
Joel Evans. Człowiek, którego poznałam
tego samego dnia, kiedy wyruszałam w podróż tutaj, cztery lata temu. Był
marynarzem na statku, starszym o sześć lat chłopakiem. Kiedy płynęliśmy
zaprzyjaźniliśmy się tak bardzo, że opowiedział mi całą historię o swoich
podróżach, o trudnościach w byciu marynarzem. Spędzanie z nim czasu było jedyną
rzeczą, która cieszyła mnie podczas tej podróży. W dodatku czułam się
wyjątkowa, że starszy o tyle lat chłopak zwrócił uwagę na taką małolatę jak ja.
Po
dopłynięciu nadszedł czas wielkiego pożegnania. Mimo, że Joel miał zostać na
stałe w Bostonie, moja ciotka zabroniła mi się z nim kontaktować, a co bardziej
spotykać. Mówiła, że nasza znajomość jest przelotną historią, a w dodatku hańbą
dla mnie, mojej rodziny i mojego przyszłego męża Jacksona. Uważała, że kobieta
powinna być czysta, aż do ślubu, a przelotne romanse szkodzą jej reputacji.
—
Joel! — Instynktownie wpadłam mu w ramiona, nie potrafiąc ukryć radości, że go
widzę. — Ile to czasu minęło? Zmieniłeś się!
—
To mi teraz powiedziałaś, słodziutka.
Przede
nie było już chłopaka, którego pożegnałam sześć lat temu. Teraz stał przede mną
dojrzały, postawny mężczyzna. Na jego czoło spadały dłuższe kosmyki nieprzystrzyżonych,
czekoladowych włosów, które prawie zasłaniały jego czarne oczy. Ubrany był w
marynarski strój, wysokie czarne buty, lekkie spodnie i zwiewną białą koszulę.
Jedynie uśmiech pozostał niezmieniony – szczery i wywołujące u mnie lawinę
wspomnień.
—
Co tu robisz? — Poczułam jak rumieńce zalewają moją twarz, kiedy zorientowałam
się, że zauważył jak się na niego patrzę. — Myślałam, że…
—
Nie, nie opuściłem Bostonu, a to wszystko co mogłaś o mnie słyszeć to tylko
plotki. — Nie zwalniał uścisku. — Byłem tu przez całe cztery lata. Nie
mogłem Cię nigdy złapać samej, zawsze byłaś w towarzystwie ciotki lub innych
dziewczyn. Gdybym wtedy do Ciebie podszedł przyniosłoby Ci to więcej kłopotów
niż warte byłoby nasze krótkie spotkanie.
—
Myślałam, że wyjechałeś! — Puściłam jego dłoń. — Myślałam, że nigdy więcej w
życiu nie będę mogła Cię zobaczyć, a jednak jesteś tutaj, stoisz przede mną
jakby te cztery lata były tygodniem… Mrugnięciem oka.
—
Nie mów, że chociaż trochę nie tęskniłaś za mną!
—
Tęskniłam, ale… — Zegar na wieży wybił
dwunastą. — O Boże, Joel, przepraszam Cię! Muszę iść, moja ciotka
mnie zabiję!
—
Hej, hej, Ellie! — Przytrzymał mnie za ramię, zanim zdążyłam się
odwrócić. — Obiecaj mi, że spotkamy się jak najszybciej.
—Najszybciej,
tak… — Wszystkie moje myśli skupione były na tym jaką burdę dostanę po powrocie
do domu. — Znajdziesz mnie, mam nadzieję.
Odwróciłam
się, kiedy tylko zwolnił uścisk i pośpiesznie pobiegłam do domu. Zdyszana
wbiegłam przez otwarte drzwi, kierując na siebie podejrzane spojrzenie wuja. Zdążyłam złapać służące, kiedy wychodziły do
ogrodu i wysłać je na rynek do ciotki. Zmęczona opadłam na krzesło obok siwego
mężczyzny.
—
Te sukienki są strasznie niewygodne. — Rzuciłam, starając się uspokoić oddech.
—
Po prostu powiedz mi co się stało.
—
Spotkałam mojego Joela.
*